sobota, 26 marca 2016

Rocketship

Od kiedy ostatni raz na tym blogu pojawił się wpis minęło 3,5 i roku. Od kiedy założyłem swój pierwszy dziennik internetowy (gadz.blog.pl) ponad 15 lat, a niecały tydzień temu skończyłem 30 rok życia.

Z tego prostego rachunku wynika, iż połowę swojego życia spędziłem na internetowym ekshibicjonizmie. Alternatywnie, jakby nazwał to mój partner, na samouwielbieniu swojego infantylizmu.

Być może. Dobrze wiem, dlaczego Jego słowa zawsze tak mi dokuczają. Trafiają w sedno.

Zawsze miałem tendencję do zbytniego intelektualizowania swojego życia. Szukania głębszego sensu w tym, co z zasady jest go pozbawione. Dlatego nie musiałem robić żadnego szczególnego rachunku sumienia obchodząc swoje trzy dychy. Nic się nie zmieniło... ciągle głównym motywatorem moich działań są impulsy negatywne. Chcę tuszować swoje kompleksy, wywabić je jak plamę.

Wszystkie te zdjęcia na facebooku, drobne upominki z okazji urodzin zupełnie nieznajomych mi osób (np. instruktora zumby), moje uśmiechy i dowcipkowanie. Wszystkie te działania mają na celu otrzymanie informacji zwrotnej - że jestem lubiany, że ktoś mnie akceptuje, że ktoś mnie ceni takim jakim jestem.

Niestety wszyscy wiemy ile to jest warte. Póki sam nie dam sobie informacji zwrotnej wszystko to zlepek sparciałych łat.

So I am back.

I’m off on a rocketship prepared for something new 
I’m off on a rok-it-ship ecstatic with the view 
I am scared of the things upcoming 
And I want for the things I don’t have 

czwartek, 12 lipca 2012

003: push, push, push. rewind


„Żałuję, że nigdy nie przeżyłem swojego „Teenage Dream”. Ta myśl coraz częściej pojawia się w mojej głowie (kontynuując tematy muzyczne z poprzedniego wpisu), gdy oglądam teledyski na YouTube. Zwłaszcza w ciepłe letnie wieczory. Zwłaszcza, kiedy już dłużej nie mogę odkładać nauki w ramach aplikacji.

Producenci opiekujący się wschodzącymi gwiazdkami co jakiś czas stawiają na świeżość jaką niesie za sobą konsumowana w teledysku młodość. Liczą pewnie, iż porwie ona jak fala pachnąca czystością w muszli klozetowej spryskanej wc pick-erem, słuchaczy w tany. I mają rację. Co roku latem jesteśmy świadkiem jak jakaś Kesha wyłania się z wanny w brokacie. Albo razem z Katy Perry chcemy iść na całość, bez wyrzutów sumienia niesieni młodzieńczymi uniesieniami. I kiedy inni, na fali, sobie przypominają upojny okres szkoły średniej i wczesnej dorosłości, ja żałuję, że nie mam czego wspominać.

Okres liceum i studiów poświęciłem na uczenie się. Rzadko kiedy wychodziłem z domu, nie miałem prawie wcale znajomych. Żadnych przygód, balang do rana, szalonych miłości. Nic. Null. Wmawiałem sobie, że robię to wszystko po to, by zostać prawnikiem. Dostać się na aplikację, uzyskać tytuł radcy prawnego. Uniezależnić się od rodziców mając satysfakcjonującą pracę i wieść szczęśliwe życie leminga.

Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie seria rozczarowań. Owszem, jestem na drugim roku aplikacji radcowskiej (zobaczymy jak długo), ale coraz częściej mam wrażenie, że nie było to warte tylu poświęceń. Zwłaszcza w kontekście tego, iż na 2 roku aplikacji, z 4 latami doświadczenia zawodowego zarabiam mniej, niż moi znajomi z mniej perspektywicznych kierunków humanistycznych, którzy dostali pierwszą pracę w życiu. Można być oburzonym, prawda?

Nie dość, że finansowo jest marnie, to z upragnionego życia leminga też niewiele mi skapnęło. Muszę odmawiać spotkań znajomym z tego względu, iż powinienem się uczyć. Problem polega na tym – iż po 8 – 9 godzinach obcowania z prawem dziennie nie mam już siły, ochoty, ani samozaparcia, by przyswajać sobie jeszcze więcej przepisów.

Sama praca, może właśnie w związku z tym paragrafowym przeładowaniem, też przestała sprawiać mi satysfakcję. Niedokończone sprawy sądowe, które czekają na mnie w biurku (lub obok, bo nie ma tam już miejsca) śnią mi się po nocach. A spiesząc się, robię coraz więcej błędów.

Ale nie to wszystko jest najgorsze. Mógłbym przetrwać chwilową dyssatysfakcję z pracy. Myślę, że miałbym tyle samozaparcia by jeszcze przez dwa lata zacisnąć zęby i zdać egzamin radcowski po ukończeniu aplikacji.

Mógłbym ale nie mogę, gdyż uważam, że popełniłem 10 lat temu błąd wybierając tę ścieżkę. Nie chcę być prawnikiem. Nie chcę być średnim prawnikiem, a takim co najwyżej będę nie mając powołania. A teraz, chyba już jest za późno by to zmienić. A chciałbym.

Chciałbym zrobić tak jak przeuroczy podmiot liryczny w najnowszej „mojej” letniej piosence. Chciałbym wcisnąć „push, push, push, rewind” – i wybrać co innego. Niestety nie mam takiej możliwości. Czuję się bezsilny i bez żadnego wyjścia.


Czyż nie jest uroczy?

wtorek, 26 czerwca 2012

002: stracone Kesha-momenty

Jako słomiany wdowiec, w sobotę poszedłem na długozapowiadane tańce. W trakcie przygotowań, okazało się, że starość przyszła do mnie bez pośpiechu, cichaczem. Przekabacała mnie bym przeszedł na pomarszczoną stronę mocy już jakiś czas, a ja się nie zorientowałem. Jak w tej scenie z Władcy Pierścieni w Edoras. Starość usiadła mi na ramieniu,a od jej szeptów zrobiły mi się zmarszczki mentalne, i te pod oczami niestety też


 Efekt? O tańcach ostatnimi czasy częściej mówiłem, niż w nich uczestniczyłem. A w klubie czułem się staro. Może gdybym poszedł do jednego z tych "posh" miejsc, gdzie każdy uważa by nie zagnieść świeżo wyprasowanej koszuli zakupionej w ramach rozsprzedaży likwidacyjnej w salonie Armaniego na Placu Trzech Krzyży, to nie widziałbym różnicy wieku. Ale poszedłem do tańcowni. Tam ludzie skaczą, pocą się i nie patrzą, że drogie buty, im się zniszczą,bo większość ma wariację na temat plimsolli z H&M za 59,99. Ja awansowałem społecznie, plimsolle kupuję za 89,99 w Pull&Bear.


Wracając z półek sklepowych do klubu. Starość ma jeden plus - wystarcza mi mniej alkoholu by przełamać wrodzoną nieśmiałość. 0,8 litra piwa wystarczyło, bym w pewnym momencie nawet rozpiął koszulę. Z resztą co mam się wstydzić mojej wychudzonej, ale męsko owłosionej klaty. Za 4 lata pojawi mi się muffin top i nie zamierzam żałować, że mając 26 lat (aktualnie), jej nie pokazywałem. O nie, za wiele straconych Kesha-momentów mam już w swoim archiwum porażek.

I może dzisiaj młodzi się ze mnie śmieją, że jestem Katy Perry śpiewająca o swoim teenage dream z 10 lat po czasie, ale jak doszliśmy niedawno do wniosku z koleżanką z pracy (bardzo poważnej pracy w kancelarii prawnej), w pewnym wieku człowiek przestaje udawać, że jest poważny.

A i aby się jeszcze postarzyć, zamiast Flo Ridy czy innej Mariny, zadedykuję Wam... P!nk.


poniedziałek, 18 czerwca 2012

001: i oto jesteśmy

Jako rocznik 86' jestem rozpieszczonym dzieckiem Internetu. Przejawia się to w najprostszych odruchach. Kiedy na przykład szukałem chłopaków przez wirtualne anonse na portalach gejowskich, jak tylko otrzymywałem odpowiedź (nie ważne jakiej treści) googlowałem e-mail potencjalnego kandydata. Traktowałem google jako źródło podstawowych, najczęściej dyskwalifikujących informacji. Niestety, najlepsze czasy do takich zabaw już minęły, i jestem pewny, że ten finansista, co dziś pojawia się jako gadająca głowa w TVN 24, już dawno przestał używać w gej kontaktach adres pozwalającego dopasować twarz do branży. Podobnie jeden z DJów radiowych.

Pamiętać trzeba, iż googlowanie jest obosieczne. Spłoszył mnie pewien uroczo zapowiadający się chłopaczek, przytaczając mi najbardziej intymne momenty z mojego bloga, którego wtedy jeszcze prowadziłem incognito. Okazało się, iż w intensywnej korespondencji przyznałem się, że czytam "Drogę do Babadag" Stasiuka. Ten sam błąd w tytule książki popełniłem w ramach dziennika. I tak googlując treść mojego e-maila chłopiec znalazł traumatyczne historie z dzieciństwa, linki do egzaltowanych piosenek i wiele, wiele innych cukiereczków, które najchętniej bym połknął i przetrawił incognito. Mimo wszystko chciał się ze mną spotkać. A ja uciekłem.

W ciągu jedenastu lat prowadziłem tylko dwa codzienniki, a więc zmiana partnera następuje co 5,5 roku. Nieźle jak na geja. Pierwszy z nich, gadz.blog.pl, po ponad ośmiu latach zostawiłem. Razem ze zbliżającym się końcem studiów i rozstaniem z pierwszym poważnym chłopakiem chciałem się odciąć od tamtego mnie. 

Drugi z blogów umarł śmiercią naturalną. Nowy, lepszy, wyzwolony ja - dramaqueer.blog.pl, self-titled crazy sensitive bastard, padł ofiarą właśnie tego dążenia ku nowoczesności. Blog.pl - pierwszy poslki provider blogowy, założony swego czasu przez Adomasa, zaimplementował silnik wordpressa. Nie potrafiłem się przyzwyczaić.

I oto jesteśmy, jak pisze Dorothy Parker - rówieśnica (jeśli można określać rówieśnika przez wzgląd na odstęp czasu, w którym delikwentom się zmarło) tytułowego Franka O'Hary. Z czysto egoistycznej potrzeby wybebeszenia siebie. Zobaczymy co strumień świadomości, i danych, nam przyniesie.